Niedawno przez jezioro przeprawiły się kobiety i dzieci. Teraz z Konga do Ugandy uciekają mieszkańcy spalonych wiosek, głównie rybacy z plemienia Hema.
Powierzchnia Jeziora Alberta wygląda jak lustro. Tu i ówdzie pojawiają się jedynie małe fale. Na horyzoncie, na kongijskim brzegu, wznoszą się ku niebu szczyty gór. „Niekiedy widać unoszące się nad wioskami dymy”, mówi komendant ugandyjskiej jednostki żeglugowej, stacjonującej po stronie ugandyjskiej, w miejscowości Sebagoro. „Domyślamy się, że to płonie kolejna wioska. I wiemy już, że nadciągnie kolejna grupa uchodźców. Zwykle płyną na swoich łodziach rybackich”.
Po drugiej stronie Jeziora Alberta, w kongijskiej prowincji Ituri, uzbrojone grupy palą wioski i mordują ich mieszkańców. Tysiące ludzi opuszczają swoje spalone gospodarstwa. Od początku roku do Ugandy uciekło 55.000 Kongijczyków, większość przez Jezioro Alberta. Podejmują ryzykowną podróż w przeładowanej łodzi rybackiej. Przy silnym wietrze na jeziorze tworzą się korytarze powietrzne i fale, jak na morzu, mocno kołyszą łodziami. W ubiegłym miesiącu kongijskie rodziny wsadziły na tratwę 27 krów. Tratwa poszła na dno. Łódź ratunkowa, wysłana przez komendanta uratowała na szczęście wszystkie osoby. Bydło utonęło.
Dzieło pomocy Uchodźcom przy ONZ (UNHCR) przygotowało po stronie ugandyjskiej punkt przyjęć dla uchodźców. Miejscowość Sebagoro składa się z kilku chat rybackich. Wokół po sawannie krążą antylopy i bawoły. Jest to bowiem obszar parku narodowego. Dla uchodźców przygotowano namioty do rejestracji, kilka ławek, latryny i miejsce do mycia. Pomocnik czerwonego Krzyża z kanistrem na plecach każdego przybysza spryskuje chorem. To działanie służy dezynfekcji i ochronie przed epidemią chorób, zwłaszcza cholery, którą w lutym tego roku uchodźcy kongijscy wnieśli przez granicę ugandyjską. W obozie zmarło ponad 30 osób.
W głębokiej traumie
W poniedziałek do Sebagoro dopłynęło 447 osób, w tym wiele kobiet i dzieci. „Większość znajdowała się w głębokiej traumie”, mówi Daniel, pracownik Czerwonego Krzyża. Trzy autokary zabrały uchodźców razem z dobytkiem: materacami, garnkami i torbami pełnymi fasoli do oddalonego o dwie godziny obozu Kyangwali. W Sebagoro na transport czeka grupa 100 Kongijczyków.
W ostatnich dniach przybyli głównie ludzie młodzi. Wyglądają na zestresowanych i zaniedbanych. „Wcześniej wysłaliśmy nasze żony i dzieci w nadziei, że uda się nam obronić wioski“, mówi 35 –letni Ate Joel Piddu, który razem z przyjaciółmi czeka na transport. , „Niestety, wioski spłonęły. Nic nie pozostało!“ Młody Kongijczyk opowiada o krwawych atakach na wioski w prowincji Ituri. Jego słowa plączą się, a na twarzy widać stres i panikę.„ Dwa razy zaatakowali naszą wioskę. Żołnierze kongijscy uciekali w popłochu”. Kongijczyk pokazuje zdjęcia w aparacie telefonicznym, obrazujące makabryczne sceny egzekucji. „Przyszli nad ranem z maczetami i łopatami. Zmasakrowali kobietę w ciąży. Innym kobietom i dzieciom udało się uciec. Na miejscu pozostali tylko mężczyźni. Chcieliśmy ratować nasz dobytek. Ale potem przyszły kolejne ataki, także na sąsiednie wioski”. Przywódcy wiosek zadecydowali, że wszyscy powinni uciekać, ponieważ napastnicy mogą jeszcze przyjść, oczyścić teren z ludzi. O świcie wsiedli do łodzi. Kilka godzin później wioska stanęła w płomieniach. Gdy trzy dni później Błękitne Hełmy ONZ patrolowały teren dotarły także do Joo. Wioski nie było. Tylko ciała 11 osób. Piddu mówi o 45 zabitych
Powtarzająca się historia
Joo, Tchomia, Gobu, Musekere, Muganga, Tara, Kanga – prawie codziennie atakowana jest kolejna wioska w prowincji Ituri. Napastnicy zwykle równają ją z ziemią.
Kim są napastnicy w cywilnych ubraniach z narzędziami ogrodniczymi, służącymi jako broń. Piddu wzrusza ramionami. „Wszyscy mówią, że to Lendu, które znów nas atakuje“. On, podobnie jak rybacy w Joo należy do plemienia Hema. Obie grupy plemienne zamieszkujące prowincję Ituri w czasie krwawego konfliktu domowego w latach 1998 – 2003, zwalczały się wzajemnie z całym okrucieństwem. Być może to powtórka z historii.
„Nie chcemy zemsty tak, jak podczas poprzedniego konfliktu. Tak zadecydował szef Hema”, mówi Piddu. Młodzi mężczyźni, stojący obok potwierdzają. Jeden z nich dodaje: „Politycy z Kinszasy podżegają do zabijania!” Rozmowa zaczyna być gorąca. Jeden przekrzykuje drugiego. „Nasz prezydent podpalił cały kraj, aby przeszkodzić w organizowaniu wyborów”, krzyczy jeden. Drugi dodaje: jesteśmy jego ofiarami. Chcemy w końcu pokoju i spokojnego życia!” Wszyscy przytakują.
Bus jest gotowy do odjazdu. Tworzy się niesamowity zgiełk. Krótko przed wschodem słońca autobus odjeżdża do obozu dla uciekinierów Kyangwali.
Spalona ziemia
Kyangwali jest jednym z najstarszych skupisk dla uchodźców w Ugandzie. Niegdyś rósł tam gęsty las równikowy. Dziś widać jedynie osmolone pnie drzew na spalonej ziemi.
Kyangwali wyrósł w roku 1960, gdy rwandyjscy Tutsi uciekli przed masakrami do Ugandy. Od 1990 r. mieszkają w nim głównie Kongijczycy. W grudniu było ich 40.000. Teraz ponad 60.000. . UNHCR nie radzi sobie z rejestracją. Przepełnione centrum przyjęć przeznaczone dla 2.000 osób musi teraz obsłużyć 6.000.
Bus zatrzymał się przy kolczastym płocie. Głos w megafonie ostrzega przed cholerą. Zwłaszcza nowo przybyłych, którzy powinni poddać się dezynfekcji.
Po drugiej stronie ogrodzenia, na ławce przed prowizorycznym domem, siedzi Emmanuel Nzeyimana. 19-letni Kongijczyk razem z matką i siostrą uciekł przed czterema laty do Ugandy. W miejscu przeznaczonym dla uchodźców zbudowali dach nad głową. Tak duży napływ uchodźców wcale go nie cieszy. „Po pierwsze, znów będą wydzielać racje żywnościowe. Po drugie, nasze marzenia na powrót do domu oddalają się. W Kongu znów jest źle”, mówi chłopak. „Historia naszego kraju stale zatacza kręgi i zaczyna się na nowo. Ale kręci się tylko wokół wojny”.
Tragiczny bilans
250.000 uchodźców wewnętrznych. 42.000 w Ugandzie. 13 spalonych wiosek, To bilans przemocy, która ogarnęła prowincje Ituri, na wschodzie DR Konga, „Sytuacja jest dramatyczna i bardzo napięta”, mówi rzecznik dzieła ds. uchodźców.
W stolicy Ituri, Bunia, młodzi ludzie demonstrowali przeciwko fali przemocy i okrucieństwa, jaka wylała się na prowincje. Jest to aktualnie najkrwawsza przemoc w Kongu. Rozwścieczeni młodzi ludzie z plemienia Hema, grupy etnicznej stanowiącej w Bunia większość, ale w okolicy mniejszość demonstrowali przed siedzibą władzy prowincjalnej, którą akurat odwiedziła delegacja rządu centralnego z Kinszasy. Wyrażali swój sprzeciw wobec rządu Kabili.
„Młodzi śpiewali, trzymając w rękach maczety, gwiżdżąc i złorzecząc rządowi“, mówią naoczni świadkowie na twitterze. „W Bunia wszystko jest możliwe.
(taz, 5.04.2018, Simone Schlindwein)
(tłum. U. Siniarska)