„Jest nam obojętne, z jakiego powodu umrzemy”, mówią mieszkańcy peryferyjnych dzielnic Beni, miasta leżącego na wschodzie Konga.
Zdjęcie zmasakrowanych ciał nie zostało opatrzone datą. Nie ma to jednak znaczenia, bo było aktualne dwa lata temu i dziś.
Wzburzone miasto
Wschodnio-konigijskie Beni od dawna znajduje się w ogniu krzyżowym różnych grup rebelianckich, które bestialsko zabijają ludzi. Teraz jednak miara się przebrała. „Nie możemy tak dłużej cierpieć”, mówią jego mieszkańcy.
Kondukt żałobny z kolejnymi ofiarami ostatnich ataków przerodził się w spontaniczną manifestację i stał się aktem oskarżenia wobec bezczynności armii kongijskiej.
W sobotę wieczorem niezidentyfikowani bandyci napadli na przedmieścia Beni w bestialski sposób mordując 11 cywilów i uprowadzając 15 osób, głównie dzieci pomiędzy 5 a 10 rokiem życia. „Tak dzieje się od kilku lat”, mówi Safarai Kazingufu z miejscowej policji. I jak zwykle armia kongijska przybyła za późno, aby zapobiec masakrze. Winą za przemoc obciąża się ugandyjską formacje AdF , mówi Safari. Ale miejscowi wiedzą swoje. Ich zdaniem to przykrywka dla zbrojnych band lub dla bezprawnych działań tych odłamów armii, którym zależy na destabilizacji sytuacji w regionie. W ostatnich kilku latach w wyniku ataków, często na oczach armii, zginęło kilkaset osób.
Dlatego wielu demonstrantów trzymało ręce wzniesione do góry w geście rozpaczy i bezsilności. Niestety nie spotkali się ze zrozumieniem, ale z odwetem policji, która zastosowała gaz łzawiący. Nie wszyscy jednak chcieli demonstrować bezradność. Młodzi mężczyźni odpalali urzędy i blokowali drogi . Przez miasto przeniesiono demonstracyjnie zwłoki zamordowanych i złożono je przed ratuszem.
Beni jest miastem szczególnie doświadczonym. Ataki rebelianckie dokonują się w samym sercu wirusa ebola. Od czasu wybuchu epidemii zaraza zabiła tu 135 osób. Ataki i walki utrudniają pracę lekarzy.
Według WHO od miesiąca służby straciły kontakt z 80% mieszkańców wschodnich regionów Konga, znajdujących się w grupie ryzyka zakażenia i będących pod kontrolą, choćby na tzw. telefon. Większość z nich uciekła do buszu w obawie przed atakami rebeliantów.
Ryzyko eskalacji przemocy
Rebelianci, ebola i wybory prezydenckie, przewidziane na 23 grudnia, to trzy czynniki zagrażające życiu Kongijczyków, zwłaszcza na wschodzie kraju. Światowa Organizacja Zdrowia bije na alarm. W Beni pracuje główny sztab walki z ebolą. Niestety sytuacja bezpieczeństwa pogarsza się z dnia na dzień. Zbliżające się wybory wyzwoliły wprawie każdym zakątku kraju różnego rodzaju konflikty. W większości prowincji rozgrywają się zabarwione etnicznie pojedynki o władzę. Wszystkie mają charakter zbrojny. Jak grzyby po deszczu tworzą się różne milicje, jedne są zwalczane przez armię, inne dozbrajane. Kongijczycy mają świadomość faktu, iż w najbliższych miesiącach muszą liczyć się ze zwiększoną falą przemocy.
Okres przedwyborczy z perspektywy WHO jest decydującym w walce z wirusem ebola. Ewentualna eskalacja przemocy może zmusić zespoły prewencyjne i lecznicze do ewakuacji. Wtedy wirus wymknie się spod kontroli, przestrzegają medycy.
Społeczeństwo cywilne regionu zapowiedziało tydzień żałoby oraz strajk generalny jako znak sprzeciwu wobec przemocy. Kizito Bin Hangi, przedstawiciel miejscowej społeczności domaga się rezygnacji cywilnych i wojskowych władz Beni“ oraz zakończenia walki z Ebolą. „Lepiej dla nas będzie umrzeć z powodu wirusa niż w wyniku stale powtarzających się bestialskich ataków”.
(Fides, taz)(U.S.)