Gdzie byliście, gdy nas mordowano?

Ks. Jerzy Limanówka SAC, prezes Pallotyńskiej Fundacji Misyjnej Salvatti.pl, przebywał w grudniu 2008 r. w Rwandzie i Demokratycznej Republice Konga. Celem jego podróży było odwiedzenie pallotyńskich placówek misyjnych, a szczególnie zapoznanie z sytuacją ludności kongijskiej, udręczonej wojną domową w regionie Północnego Kiwu. Wstrząsające doświadczenia z tej podróży są świadectwem ofiarnej pracy polskich misjonarzy i wezwaniem do współodpowiedzialności za naszych afrykańskich braci w wierze.

Gdy przekraczamy granicę rwandyjsko-kongijską w Giseny-Goma oficer imigracyjny na posterunku z niedowierzaniem kręci głową. – Chcecie jechać do Rutshuru? No nie wiem, czy to jest dobry pomysł. Tam są już rebelianci. Ja bym wam nie radził, ale jak chcecie… No cóż, jedźcie, ale na własną odpowiedzialność. Chcemy jechać, a nawet musimy. Moi przewodnicy: pallotyn i Siostry od Aniołów są misjonarzami, którzy w Rutshuru mają swój dom, pracę, a przede wszystkim ludzi, którzy ich potrzebują. Nie ukrywam, że przeszył mnie dreszcz emocji, bo przecież wjeżdżamy do Demokratycznej Republiki Konga, w której od 1996 r. toczy się jedna z najkrwawszych wojen współczesnej historii. Według ostrożnych rachunków zginęło w niej ponad 5 mln ludzi. O wpływy w kraju, bogatym w minerały, rywalizują sąsiednie kraje, a przez ich pośrednictwo również mocarstwa światowe. Właśnie rozgrywa się kolejny krwawy rozdział wojny.

Kongijski generał Laurent Nkunda ogłaszając się obrońcą plemienia Tutsi, które według niego, nie jest dostatecznie chronione w prowincji Północnego Kiwu, rozpoczął w sierpniu 2008 r. rebelię. Od października jego wojska stoją kilka kilometrów na wschód od Gomy, stolicy prowincji, gotowe w każdej chwili do ataku na miasto. Samo miasto nie sprawia wrażenia oblężonej twierdzy. Mieszkańcy, przynajmniej z pozoru, ignorują niebezpieczeństwo i krzątają się wokół swoich spraw. Tylko liczne patrole wojsk MONUC (Misja ONZ w Kongo) świadczą, że miasto jest w strefie konfliktu. Wojna to nie jedyne zagrożenie dla mieszkańców. Drugie stanowi olbrzymi wulkan Nyaragongo górujący nad miastem, który średnio, co dwadzieścia lat uaktywnia się. Ostatni wybuch miał miejsce w 2001 r. Lawa pokryła miasto prawie dwumetrową warstwą skały wulkanicznej. Obecnie, na tej zastygłej lawie, miasto bardzo powoli odradza się. Powstają chatki naprędce sklecone ze skały wulkanicznej, kawałków desek i blachy. Tylko dumne napisy na szyldach zdradzają ambicje właścicieli: salon piękności, supermarket itp. Całość miasta sprawia wrażenie jednego wielkiego slumsu.

Kilka kilometrów na zachód od Gomy odwiedzamy obóz dla uchodźców, w którym jest zarejestrowanych 26 tysięcy osób. Rozmawiam z osobą odpowiedzialną za obóz: – Obowiązuje pewna procedura przyjmowania uchodźców. Umieszczamy ich w dużych namiotach-hangarach. Przez miesiąc nie otrzymują z naszej strony żadnej pomocy. Utrzymują ich znajomi, rodzina, którą znajdą w obozie lub chodzą do pobliskiej Gomy. Jeśli po miesiącu nie zniechęcą się, oznacza to, że faktycznie nie mają dokąd wracać. Wtedy są rejestrowani przez Urząd Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców (UNHCR) w Gomie. Od tej chwili otrzymują przydział 6 kg mąki i kukurydzy na miesiąc. Jest to co prawda porcja głodowa, ale zmusza ich do rozwiązania swojej sytuacji: powrotu do miejsca zamieszkania lub osiedlenia się gdzie indziej – tłumaczy odpowiedzialny.

Z Gomy ruszamy do Rutshuru, miejscowości oddalonej o około 80 km na północny-wschód od stolicy regionu, ale już znajdującego się w rękach rebeliantów. Możemy jechać, ponieważ generał Nkunda obiecał, że droga Goma – Rutshuru pozostanie wolna, by mogły po niej poruszać się konwoje pomocy humanitarnej. Wyjeżdżając z miasta mijamy liczne białe pojazdy wojsk MONUC i żołnierzy w niebieskich hełmach, beretach lub turbanach. Potem pojawiają się posterunki wojsk kongijskich. Musimy zatrzymać się w punkcie kontrolnym, który oznaczony jest zwykłą żerdką położoną na ziemi. Gdy żołnierz w samochodzie widzi tylko białych bez żadnych formalności przepuszcza nas dalej. Po pewnym czasie wzdłuż drogi przybywa patroli wojsk rebelianckich. – Niech tylko ksiądz nie wyjmuje aparatu fotograficznego i nie robi zdjęć – proszą misjonarze. Nie możemy im dać żadnego powodu do zatrzymania.

Pod wieczór docieramy do pallotyńskiej parafii w Rutshuru. To kilkutysięczne miasteczko jest teraz nieoficjalną stolicą terenu zajętego przez rebeliantów. Na podwórzu plebani mnóstwo samochodów różnych organizacji humanitarnych: Lekarze Bez Granic, Norwegian Rescue, JRS – Jesuite Refugees Service, PAM-WFP (Światowy Program Żywnościowy), IRC – International Rescue Committee. – Tutaj czują się bezpieczni – tłumaczy proboszcz parafii, góral spod Nowego Sącza. – Trzeba ich przyjąć, a niektórzy tu zorganizowali sobie biura, bo czują się u nas lepiej niż pod skrzydłami MONUC – dodaje z przekąsem. Nazajutrz jedziemy do jednego z obozów dla uchodźców w Kiwanja, filii parafii Rutshuru. Warunki w obozie są tragiczne. W szałasach wielkości namiotu czteroosobowego, skleconych z kijów bambusowych przykrytych liśćmi bananowymi, mieszkają całe rodziny z dziećmi. Cały ich majątek, oprócz ubrań, które mają na sobie, stanowią garnki, w których na prowizorycznym palenisku przed szałasem kobiety gotują posiłki. W tych warunkach tylko dzieci nie tracą humoru. Uśmiechają się ufnie machając do każdego nowego człowieka pojawiającego się w obozie. Rebeliantom zależy na tym, by życie jak najszybciej wróciło do normy.

Tuż przed naszym przyjazdem gen. Nkunda odwiedził Rutshuru. Pointa wielkiego mityngu na miejscowym stadionie była bardzo prosta: albo wrócicie do swoich domów, poślecie dzieci do szkoły, albo sprowadzimy innych, którzy chętnie zasiedlą wasze domy. Jedna z kobiet opowiada mi swoją historię z czasu przetaczania się frontu. – Nad ranem do naszego domu wpadli rebelianci. Rzucili mojego męża na ziemię, przyłożyli karabin do głowy i zażądali pieniędzy i telefonów komórkowych. Ubłagałam ich, aby nie zabijali męża. Oddaliśmy im wszystko, co mieliśmy. Gdy tylko wyszli zabraliśmy piątkę naszych dzieci i, tak jak staliśmy, wybiegliśmy z domu przed siebie. Pod wieczór dotarliśmy do miejscowości oddalonej od naszego domu o około 40 km. Tu ksiądz proboszcz przyjął nas na nocleg w kościele. Przez następny tydzień koczowaliśmy u mojej siostry, która tam mieszka z rodziną. Po tygodniu namawiałam męża, by wrócił do wioski i sprawdził, co z naszym domem, ale ze strachu trząsł się jak osika. Poszłam sama. Dom zastałam niezniszczony, nawet nie bardzo splądrowany. Po kolejnym tygodniu mąż z dziećmi zdecydował się wrócić. Dalej żyjemy w strachu, ale Bogu zawierzamy swoją przyszłość.

W drodze powrotnej do Gomy zajeżdżamy jeszcze na chwilę do Ntamungenga, gdzie Siostry od Aniołów prowadzą szpital. Wioska jest położona na uboczu od głównego traktu Rutshuru – Goma. Tutaj w czasie walk zginęło wielu ludzi. Gdy po rzezi dokonanej przez rebeliantów pojawił się transport MONUC rozwścieczony tłum zniszczył samochody ONZ. – Gdzie byliście, gdy nas mordowano? – krzyczeli ludzie. Po przejściu frontu siostry przez kilka miesięcy mieszkały gościnne u sióstr pallotynek w Rutshuru. Teraz, chociaż do spokoju jest daleko, postanowiły wrócić. – Tu są ludzie, którzy potrzebują naszej obecności – tłumaczą. Wojenny chaos ogarnął tysiące Kongijczyków, którzy w wyniku wojny stracili wszystko. Jak pomóc ofiarom wojny, które przemieszczają się z jednego do drugiego obozu dla uchodźców? Codziennie do naszych placówek przybywają dziesiątki ludzi proszących o pomoc. Misjonarze nie chcą odprawiać ich z pustymi rękami i głęboko boleją nad tym, że tak mało mogą dla nich zrobić, dlatego w ich imieniu apeluję o ducha ofiarności i współczucia dla naszych bliźnich. Każdy gest solidarności i pomocy dla mieszkańców Demokratycznej Republiki Konga będzie zasługą u Boga i naszych afrykańskich braci.

Ks. Jerzy Limanówka SAC
Prezes Fundacji Salvatti