Abyśmy zapominając o sobie, umieli stawać się bliskimi tych wszystkich, którzy znajdują się na peryferiach społeczeństwa. O godzinie piątej rano, gdy ciemności afrykańskiej nocy spowijają miasto, szczupła sylwetka kapłana przemyka pomiędzy rozrzuconymi kartonami. To „Marabolé Bába” szuka dzieci. Ubrane w poszarpane spodnie i koszulki, spod których widać brudne i często okaleczone ciała, śpią stłoczone w małych grupach, zanurzone w swoich marzeniach.
Ks. Stefan dotyka delikatnie śpiących i cicho do nich mówi. Swoje poranne wypady do miasta określa mianem „La peche des enfants” – „połowem dzieci”.
Pozbawieni dzieciństwa
Dwóch młodych chłopców, śpiących pod słupem ogłoszeniowym, zdążyło już się obudzić. „Marabolé Bába” zmienił z nimi kilka słów. Opowiedział im o łóżku i ciepłym posiłku. Dla dzieci ulicy to bardzo kusząca perspektywa. Z zaspanymi jeszcze oczami wysłuchały jego słów. Dostały zaproszenie do ośrodka dla dzieci ulicy, prowadzonego przez księdza oraz 2000 franków gwinejskich, czyli ok. 30 centów na przejazd autobusem.
O. Stefan Stirman, zwany w tubylczym języku „Marabolé Bába”, czyli „Ojciec dzieci ulicy” od 16 lat pracuje w Konakry, stolicy Gwinei. Na ulicach miast Afryki i Ameryki Łacińskiej pracują tysiące ludzi jemu podobnych, głównie pracowników Kościoła katolickiego, których misją jest pomoc dzieciom okradzionym z miłości i beztroski dzieciństwa, wykluczonym ze społeczeństwa. Często z narażeniem życia wychodzą wcześnie rano na ulice metropolii i slumsów w poszukiwaniu dzieci, które mogą jedynie marzyć o łóżku i ciepłej strawie. Wiele z nich nigdy nie zaznało czułości. Wśród nich są sieroty po rodzicach zmarłych na AIDS, ofiary przesądów, wyrzucone z domów przez najbliższych oraz dzieci – żołnierze, wyrwane ze swoich rodzin i zmuszone do okrutnej walki na frontach wojen.
Szansa na nowe życie
„Prawdziwe dzieci ulicy można spotkać tylko wczesnym rankiem, gdy jeszcze śpią. Potem chowają się i nie ma po nich śladu”, mówi kapłan. Dzieci ulicy śpią przykryte sieciami rybackimi i plastikowymi kartonami. Ks. Stefan nie wie, jak wiele dzieci dwumilionowej Konakry żyje na ulicy. Wie, że oczekują pomocy. Dzieci ulicy są jego największym życiowym wyzwaniem, jego przeznaczeniem, jak stale powtarza.
Dla nich stworzył dom Św. Józefa Foyera, w którym otrzymują schronienie, posiłki oraz szansę na edukację i zdobycie zawodu. Najważniejsze jednak jest poczucie przynależności do rodziny, na razie społeczności ośrodka. Potem, jeśli się uda, dzieci powracają na łono swoich rodzin. Pobyt w ośrodku to czas rehabilitacji tych dzieci i przygotowania do spotkania z rodziną lub do życia w społeczeństwie. Jest to czas trudny zarówno dla wychowawców, jak i wychowanków. Ks. Stefan nigdy się jednak nie poddaje. Swoje siły czerpie z codziennej Eucharystii i medytacji Słowa Bożego, w którym wybrzmiewają słowa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mieście uczynili”(Mt 25,40). Kapłan często medytuje także fragment Ewangelii św. Łukasza (Łk 14,14): „A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć”. Pomagając dzieciom pozbawionym wszelkich oparć ks. Stefan chce pokazać im kogoś, kto nigdy nie zawodzi, a kto jest oparciem w każdej sytuacji: to osoba Jezusa Chrystusa.
Imperatyw miłości
Maszerując energicznym krokiem przez miasto w kierunku portu ks. Stefan spotyka po drodze swoich „Byebyes”. Pozdrawiają go i nieraz proszą o wybaczenie. Wielu z nich to dorośli już ludzie. Jedni pracują, inni nie. Ks. Stefan zna każdego po imieniu. Także oni nie zapomnieli swojego „Marabolé Bába”. Wiedzą z własnego doświadczenia, że pomaga dzieciom, nawet jeśli znów lądują na ulicy i nie okazują wdzięczności: „Tam za rogiem, Ojcze, leży ktoś, kto potrzebuje pomocy!”
„missiomagazin”, 1/15, opr. U. Siniarska